Przez całą noc nie mogłam spać, byłam podekscytowana jak „za pierwszym startem”. Pogoda zapowiadała się obiecująco tego dnia. Dumnie założyłam koszulkę z piekła rodem, nasmarowałam kolana maścią końską i dzida. Szybkie przygotowanie techniczne roweru i jazda na Stary Rynek po odbiór pakietu startowego. Na miejscu same znajome twarze, przyjacielskie uściski i życzenia powodzenia do samej mety. Kilka słów od Zbyszka i Pana prowadzącego dodało otuchy. Start honorowy rozbił się na dwie grupy – była to ostatnia możliwość na sprawdzenie „czy wszystko gra i buczy”. Dzięki podjazdowi ul. Kujawską mogłam sprawdzić stan lewego kolana, które uległo urazowi na Bike Polo – stan był dobry, a nawet zadowalająco dobry:). Za rondem Kujawskim dołączyli do mnie chłopacy z teamu. Dojechaliśmy do miejsca startu ostrego, gdzie znalazła się jeszcze chwilka na krótkie, rowerowe pogaduchy i korektę wysokości siodełka u Felcia. Stres powykręcał moje wnętrzności we wszystkie strony:). Gotowi, start! Bez szarpaniny i próby wyrwania się do przodu, na lajcie – leśna droga była wąskim gardłem, wypełnionym piochem. Po kilkudziesięciu metrach zrobiło się luźno, nóżki weszły na wyższe obroty. Łykałam kolejnych zawodników i zawodniczki, w stawce kobiet M2 wskoczyłam na czwarte miejsce. Wyprzedziłam Tomka Cieślika. Trasa okazała się bardzo interwałowa i piaszczysta, kurz unosił się w powietrzu utrudniając oddychanie. Na większości podjazdów podprowadzałam rower. Potem ogień z górki bez hamulców! Tomaszur z Jackiem dotrzymywali mi towarzystwa i ładowali akumulatory słowami dopingu:). Byli zaskoczeni zapodaniem tempa z mojej strony (bo ja tak naprawdę nie trenuję, tyle tylko co na ostrym do szkoły jeżdżę po poznańskich chodnikach;). Sama byłam pod niemałym wrażeniem;). Dogoniłam zawodniczkę z M3, Annę Gackowską z Rowerowej Brzozy. Tasowałyśmy się, wyprzedzała mnie na podjazdach, ja z kolei odstawiałam ją na zjazdach. W pewnym momencie wyprzedziłam Kacpra. Później zauważyłam na horyzoncie sylwetkę Roberta. I wszystko było ładnie pięknie do momentu aż na 17 km trasy urwałam hak przerzutki. Trasa prowadziła małym single trackiem do piaszczystego zjazdu, po czym skręcała pod kątem 90 stopni do piaszczystego podjazdu. Na dole zredukowałam biegi. Coś zachrupotało, rower stanął w miejscu. Oglądam się za siebie – przerzutka zaplątała się w kole na wysokości klocków hamulcowych... Leo why? ;). Hm, wiedziałam, ze kiedyś nadejdzie taki dzień, ale czemu akurat teraz, w tym momencie?! Na całe szczęście Tomek był ze mną. Bez jego pomocy prawdopodobnie zostałabym w czarnej p... puszczy bydgoskiej ;). Na całe szczęście zabrałam swój narzędziownik ze skuwaczem do łańcucha. Felt nie chciał współpracować, po kilku próbach udało się przerobić go na single speeda. Jednak ryzyko obsunięcia się lub zerwania łańcucha wisiało w powietrzu. Felt pozwolił nam na przełożenie rodem z kreskówki o strusiu pędziwiatrze ;P. Mgiełka z nóg powodowała małe przesunięcie w czasie i duże zmęczenie. Zostało nam do przejechania 40 km w tempie 15 km/h. Po przejechaniu kilkuset metrów, tylne koło obluzowało się z haków. Nie chciałam ryzykować dalej. Tomaszur urwał kawał taśmy zabezpieczającej trasę maratonu i stworzył prowizoryczną linkę holowniczą, która okazała się dobrym patentem :D. Zjechaliśmy z trasy, by poszukać jak najkrótszej drogi do mety. Zdałam się na nawigację chłopaków, którzy bezbłędnie zaholowali mnie do punktu. Na mecie zawodnicy relacjonowali swoją jazdę. Potem szybka drożdżówa i dalszy hol w większej ekipie na starówkę... Eh, był ogień, była siła, rocket fuel płynął w żyłach, zawiódł sprzęt. Po dzisiejszym defekcie, wiem, że muszę bardziej wsłuchać się w Felta – gdzie w nim strzyka, co przeskakuje. Muszę przyznać, że go zaniedbałam. W Pyrlandii ujeżdżam na fixie, gdzie brak przerzutek nie jest problemem lecz zaletą :). Przed Metropolią nie mogłam za bardzo jeździć przez uraz kolana. Wychodzę jednak z założenia, że to nie pierwsze i nie ostatnie zawody w tym sezonie rowerowym :). Na pewno pojawi się okazja do poprawienia wyniku. Chciałabym jeszcze raz serdecznie podziękować Tomaszurowi i Jackowi za dotrzymanie słowa i MEGA WSPARCIE!!! Nie zaliczyliśmy żadnego punktu kontrolnego, przez co staliśmy się zawodnikami-widmo:). Fajnie było, naładowałam się pozytywna energią i jeszcze bardziej wkręciłam się w szprychy. I o to w tym wszystkim chodzi! Czerpać radość i przyjemność z pięknej przyrody, budować formę ponad normę i spędzać czas w doborowym, rowerowym towarzystwie dzikich kolarzy :) Rower Power!
Fotorelacja niebawem na Rowerowabrzoza.pl
P.S. a to moja pechowa przerzutka :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz